Wetlina to wieś letniskowa, położona na trasie dużej obwodnicy bieszczadzkiej na południowych stokach Połoniny Wetlińskiej. Leży w granicach Ciśniańsko-Wetlińskiego Parku Krajobrazowego. Położona w sercu Bieszczadów jest doskonałą bazą wypadową na lokalne szlaki i ścieżki.
Przed II wojną światową była jedną z największych wsi Bieszczadów Wysokich. Po wysiedleniach w latach 40. XX w. została całkowicie zniszczona. Ponowny rozwój osady nastąpił wraz z osiedleniem się tu pracowników leśnych końcem lat 50. XX w. Rozwój turystyki w ostatniej dekadzie sprawił jednak, że Wetlina stała się znaczącym ośrodkiem wypoczynkowym i dziś jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc regionu. Działa tu prężnie wiele stowarzyszeń, odbywają się liczne imprezy cykliczne, m.in. „Jazz w Starym Siole” czy zawody w narciarstwie biegowym „Bieg Karczmarzyka”. To tu właśnie miała początek kultowa już impreza „Bieszczadzkie Anioły” przeniesiona z czasem do Dołżycy. W Wetlinie i okolicy mieszka wielu twórców i artystów, którzy – zwłaszcza latem – tworzą swoisty „folklor” miejscowości. Działają liczne galerie: „Smolarnia”, „Galeria Rzeźby Bieszczadzkiej” czy też galeria pasteli Marianny Wójcik w kawiarni „Stare Sioło”.
Ścieżka historyczna „Bieszczady odnalezione”
Obejmuje ona tereny trzech nieistniejących już bojkowskich wiosek: Jaworzec, Łuh i Zawój. Wspólnie wytyczyły ją dwa stowarzyszenia – ukraińskie Beskydzke Zemlactwo i polskie Stowarzyszenie Rozwoju Wetliny i Okolic, a jej otwarcie celebrowano w obecności polskiego księdza i ukraińskiego mnicha. A początkiem tego wydarzenia było spotkanie w 2007 r. Marcina Dobrowolskiego z Wetliny z charyzmatycznym Jurijem Markanyczem, prezesem Stowarzyszenia Beskydzke Zemlactwo z Iwanofrankowska, którego rodzina pochodziła z pobliskiego Krywego. Prace rozpoczęto w 2010 r., w ostatnim momencie, aby ocalić od zapomnienia ślady kultury materialnej Ukraińców, Żydów i Romów. Spotkania z potomkami mieszkańców wysiedlonych w ramach akcji „Wisła” na Warmię i Mazury oraz tych mieszkających obecnie na Ukrainie pozwoliło przywołać historię, zgromadzić zdjęcia, piękne, ale i bolesne wspomnienia. Rozdzieleni, wysiedleni, bez prawa do bycia u siebie. Ich potomkowie zebrali tę pamięć w folder ze wspomnieniami dziadków, zdjęciami, mapami.
Na ścieżce można spotkać dwujęzyczne tablice informacyjne: po polsku i po ukraińsku opisujące zrekonstruowany krzyż pańszczyźniany, wyremontowane nagrobki na trzech cerkwiskach i trzech cmentarzach. Są też trzy piwnice, trzy studnie ocembrowane z żurawiami, a także zdjęcia nieistniejących cerkwi. Grupa archeologów odsłoniła fundamenty dwóch chyż, formując podwaliny odtwarzające kształt zabudowań. Ścieżka żyje, wydeptane ślady widać nawet zimą, palą się lampki na grobach.
Wędzarnia „Łuka” w Wetlinie
Marcin Dobrowolski założył w Wetlinie prywatną, rzemieślniczą wędzarnię. Jak podkreśla, jest to pierwsza taka wędzarnia od kilkudziesięciu lat w Bieszczadach Wysokich. Jej wyrób – „boczek z Wetliny” – jako jedyny w Bieszczadach posiada status produktu tradycyjnego zarejestrowanego przez Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. To jedyny taki zakład w okolicy. A unikalne receptury peklowania i wędzenia mięsa, które stosuje wędzarnia „Łuka” pochodzą z rodzinnych Łuk pod Żytomierzem na Wołyniu.
Wyroby „Łuki” można kupić w jednym tylko miejscu – w pobliskim sklepie w Wetlinie. Poza tym można ich zakosztować na miejscu, rozmawiając z gospodarzem o tajnikach wędzenia. Pan Marcin zaczyna opowieść od mięsa, które dziś nie pochodzi „od chłopa”, a z certyfikowanej ubojni. Peklowane jest na sucho. Ręcznie soli się każdy kawałek (sól peklująca z 2% domieszką saletry) i obtacza w ziołach. To sekretna mieszanka – każdy ma swój smak i upodobania. Peklowaniu pomaga codzienne przekładanie. Po 7-8 dniach gotowe! A potem… na haki i do wędzarni: 7-8 godzin wędzenia. Do paleniska trafia drewno olchowe, temperatura ma ok. 80oC. Uwędzone mięso pozostawione na noc powoli stygnie. Ale na tym koniec, nie można przekazać wszystkiego – to trzeba wypraktykować.
Pan Marcin chętnie opowiada o bojkowskich tradycjach i, jak podkreśla, chociaż wszyscy powołują się na tradycje bojkowskie to niewiele jest opisów tej kultury. Historia bieszczadzkich nieistniejących dziś wsi zanikła wraz z wysiedleniem jej mieszkańców, rozebraniem chat i cerkwi. Było biednie, siermiężnie i trudno. Jadło się knysze, pierogi z serem bądź kapustą.
Wedle zasłyszanej przez Pana Marcina opowieści raz do roku, góra dwa, było świniobicie: mięso gotowano, słoninę wkładano do przenicowanego żołądka świńskiego i wieszano w przewodzie kominowym nad kuchnią. Aby okrasić zupę zanurzano na chwilę w garnku worek i przez jego pory omaściła się zupa. I tak tygodniami, miesiącami. Dzieci marzyły, aby choć odrobiną tej słoniny o konsystencji masła posmarować chleb.
Pan Marcin mówi: wszyscy tu są skądś. Sam przyjechał w Bieszczady jako dziecko na wakacje, po raz pierwszy w 1969 r., potem wracał coraz częściej, aż w 1992 r. kupił kawałek ziemi i już został. Mówi, że jest jakoś inaczej – kiedyś wszyscy się tu znali, przyjaźnili, po sąsiedzku, teraz obserwuje zwyczaje trochę miastowe, wielu przypadkowych przybyszów, mniej sąsiedzkiego odwiedzania. Trochę zbyt miastowe robią się te Bieszczady – narzeka. Niektórzy nazywają to „nową kolonizacją Bieszczadów”. Ale, według niego, coś się pozytywnie też zmienia – dzieci pokolenia zamieszkałego w Bieszczadach z latach 90. ubiegłego stulecia już są stąd i chcą tu pozostać.
Autor tekstu: Justyna Warecka
Autorzy zdjęć: Maciej Basta, Dariusz Dąbrowski, Krzysztof Zieliński