Aktualności, Rzemiosło

Malował Bieszczadem

A jeśli dom będę miał
To będzie bukowy koniecznie
Pachnący i słoneczny
Wieczorem usiądę – wiatr gra…

– Śpiewał Wojtek Belon, ale nie wyszedł poza marzenia i nie zbudował domu w Bieszczadzie ani nigdzie indziej. Dom zamierzył tu zbudować także Jarek Trojanowski. Może niekoniecznie bukowy, ale z widokiem na połoninę i niebo pełne gwiazd. Było coś wspólnego w losie tych dwóch artystów, chociaż każdy z nich inną dziedziną sztuki się parał. Obaj byli naznaczeni piętnem zachłanności na życie.

 

Jarek zwykł był mawiać: nieważne, gdzie się urodziłeś, ważne, gdzie jest twój duch. On swojego ducha odnalazł w Bieszczadach, chociaż pochodził z Mazowsza. Pomimo że bywał tu zaledwie przez kilka miesięcy w roku, krąg jego znajomych i przyjaciół, na których mógł polegać, był znacznie większy niż miał ich tam u siebie. Podobno od zawsze był inny, jakiś taki osobny, zawsze odstawał od gromady. Ale przecież nie wszyscy chłopcy lubią kopać piłkę. To nie znaczy, że czuł się zdolniejszy, mądrzejszy. Był po prostu inny, a w Bieszczadzie jego inność była normalna i nie miała żadnego podtekstu ani związku z noszonym kapeluszem i długim płaszczem i glanami. Wierzył, że ci ludzie, którzy przyjeżdżają do tej krainy, na swój sposób tutaj się odnajdują. Mierzył ich swoją miarą, bo skoro jemu się udało, inni też mogli tu na nowo zaistnieć.

W Bieszczady trafił w 1995 roku dzięki przyjacielowi Krzysztofowi Banaszkowi, który dotarł jako pierwszy i zaczął szukać swojego miejsca na ziemi. Jarek bardzo szybko wrósł w tutejszość. Początkowo przyjeżdżał z żoną Marylą i córeczką Martyną. Towarzyszył im Sławek Makowski. Razem zbudowali w Przysłupiu, według jego projektu, galerię sztuki, którą nazwali „Fantasmagoria”. Bieszczady miały być także jego przeznaczeniem, czymś w rodzaju ziemi obiecanej. Miał okazję poznać jeszcze starych bieszczadzkich artystów zakapiorów: Zdzicha Radosa, Jędrka Wasielewskiego-Połoninę, Janusza Zubowa i ich drogę do wolności. Wyimaginowanej wolności, bo przecież każdy z nich był zniewolony przez głód, chłód, bezdomność i chorobę alkoholową. On sam, jak pokazało życie, poszedł bezrozumnie ich śladem. Lepiej płonąć jak pochodnia niż tlić się jak kaganek…

Urodził się w Młodzieszynie koło Sochaczewa. W Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Nałęczowie ukończył meblarstwo artystyczne. Stolarzem jednak nie zamierzał zostać. Podjął pracę w firmie reklamowej i realizował projekty w okolicach Teresina i Niepokalanowa, dekorował sale szkolne na studniówki i robił dekoracje bożonarodzeniowe w bazylice w Niepokalanowie. Razem za Sławkiem Makowskim produkowali przaśną biżuterię z patynowanego mosiądzu z motywami bieszczadzkimi, którą sprzedawał im z powodzeniem Rysiek Szociński w swojej ciśniańskiej Atamani. Rysiek nadawał ich wyrobom wiarygodności, że są prawdziwe bieszczadzkie. Jarek realizował też duże projekty, jak całe wystroje wnętrz karczm i pizzerii. Dzięki zarobionej tam forsie mógł sobie pozwolić na wielotygodniowe artystyczne wakacje malarskie w „Fantasmagorii”.

To malarstwo, jakie Jarek uprawiał, bardzo pasowało do tego miejsca. Był przekonany, że sprawdza się w swojej twórczości artystycznej. Jednocześnie poprzez swoje malarstwo chciał przekazać magię Bieszczadów gdzieś dalej choćby po kawałeczku, z tej nieodgadnionej jeszcze, bardziej atrakcyjnej strony. Miał oczywiście wystawy indywidualne w Sochaczewie i Nałęczowie, ale nie wzbudziły zachwytów. Nie udało mu się tam na Mazowszu wypromować swojego malarstwa. Nie spodobało się jego pajacowanie ani nie zachwyciły upadłe anioły. Oczywiście wciąż miał wątpliwości, czy to, co robi w sztuce, oddaje pełnię jego możliwości, czy są jeszcze jakieś zawahania. Wciąż poszukiwał drogi do pełnej wiarygodności, chociaż nie potrafił zdefiniować, w czym ona miałaby się objawiać. Jego wrażliwość artystyczna, jak się okazało, bardziej pasowała do Bieszczadów niż Mazowsza.

Do swojego warsztatu artysty malarza, do takiego bardzo ekspresyjnego sposobu wyrażania myśli artystycznej, dochodził wiele lat. Farbę nakładał na płótno blejtramu przy pomocy pędzla, ale fakturę i światłocień uzyskiwał przy pomocy szmatki i palca. Nie bawił się w niuanse, niepotrzebne detale i ograniczenia. Malował tylko farbami olejowymi, bo one pozwalały mu na optymalną formę wyrazu. Jego proces twórczy był bardzo szybki. Obraz powstawał, bywało, w godzinę, dwie, a dziennie malował nawet do czterech obrazów. Kiedyś tworzył cykle pajacyków, były to alegoryczne bajki dla dzieci i dorosłych. Takie groteskowe fantastyczne postacie. W jego malarstwie charakterystyczna jest ekspresja nawet z pogranicza karykatury. Ci ludzie na nich są bardzo wyraziści. Mocno zarysowani. Jego portrety wydają się być niemal rzeźbiarskie. Tutaj, w „Fantasmagorii”, malował także miejsca i ludzi związanych z Bieszczadami. Spotykał ich w „Siekierezadzie” w Cisnej i w „Biesisku” na Przysłupiu, w knajpach w Wetlinie. Z niektórymi wchodził w bliższe relacje, bo miał dużą łatwość nawiązywania kontaktów. Jednak już dość wcześnie pojawiły się u niego pierwsze objawy zagubienia w życiu. Tam na Mazowszu pozostała rodzina, obowiązki, tu była wolność. Wolność, która wielu przerosła i zaczadziła alkoholem.

Oprawę części swoich obrazów powierzał niejednokrotnie Staszkowi Lasce, rzeźbiarzowi, bardziej prymitywiście niż ludowemu, chociaż większość sam oprawiał w bardzo charakterystyczne ramy. Obrazy w surowych, profilowanych, drewnianych kolorowanych deskach z dodatkiem płótna workowego z juty, czasami przyozdobione byle czym, zdawały się wychodzić z przestrzeni galerii jakby zamierzyły nawiązać bardziej intymny kontakt. Wystawiał je tylko w „Fantasmagorii” na Przysłupiu, gdzie je zresztą, od kiedy trafił w Bieszczady, wyłącznie malował. Galeria bardzo szybko obrosła artystyczną legendą, bo stała się przystanią dla wielu lokalnych artystów. W niej zaczęła się historia „bieszczadzkich aniołów”, tutaj spotykali się ludzie nietutejsi, emocjonalnie związani z Bieszczadami. Ludzie z duszą, którzy czuli bieszczadzkiego bluesa. Pod koniec swojego niedługiego życia Jarek coraz rzadziej tutaj gościł, bo na co dzień nadal tam na Mazowszu projektował wnętrza zajazdów i artystycznie je urządzał. Zarabiał na życie i coraz więcej na wódkę, i miewał coraz dłuższe nie tylko w sztuce przestoje. Ostatnią realizacją był zajazd „Dukat” koło Sochaczewa.

Kiedy jego droga artystyczna wydawała się być w pewnym momencie bardzo klarowna, w życiu zdarzały mu się coraz częściej chwile zagubienia. Może nadmiar sukcesów artystycznych w Bieszczadach okazał się zbyt dużym ciężarem. Alkohol, który miał pobudzać wyobraźnię, z czasem uzależnił. Podjęte próby leczenia nie dały spodziewanych efektów, więc wracał w dawne koleiny. Aż któregoś dnia rozpadł się. W odmienionym stanie świadomości rozstał się, mając zaledwie czterdzieści lat, z życiem. Żona i czworo dzieci odprowadzili go na cmentarz w rodzinnej wsi. Bieszczady nie uroniły za nim ani jednej łzy, bo jego dramat rozegrał się daleko od nich. Największa kolekcja jego obrazów znajduje się w siedlisku „Brzeziniak” w Przysłupiu oraz u Janusza Grzecha w Wetlinie. Jeden z jego obrazów jest w moim posiadaniu. To piękna postać chasydzkiego cadyka, szukającego w Talmudzie odpowiedzi na wszystkie ludzkie wątpliwości, a tych, jak wiadomo, jest więcej niż gwiazd na niebie. Ostatni raz spotkaliśmy się w herbaciarni Grzaneckich w Cisnej. On, Staszek Laska, Boguś Nabrdalik zwany „sikorką” i Rysiek Szociński. Pamiętam, że wszyscy byliśmy w kapeluszach. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o bieszczadzkim jestestwie, i byciu artystą na tym odludziu ludzkiej szczęśliwości. Teraz oni wszyscy są już po tamtej stronie życia i być może kontynuują ten dialog. W rozbitym lustrze przeszłości przegląda się zapomnienie. Kiedy i nas już nie będzie, urwie się ostatnia nitka ludzkiej pamięci o nich, chociaż byli solą zakapiorstwa Bieszczadu.

Comments are closed.

Partnerzy